Tadeusz Mazurkiewicz
Moja wojna z Niemcami
Książka ta powstała przy współpracy redaktorskiej mec.Jerzego Milewskiego
Instytut Wydawniczy PAX 1969
Okładkę projektował Tadeusz Skrzeczyński
OD AUTORA
Niniejszy tomik zawiera garść moich wspomnień z czasu II wojny światowej. Zachęcany wielokrotnie przez znajomych, którym pewne fragmenty przeżyć opowiadałem, zdecydowałem się wziąć udział w konkursie WTK ogłoszonym w 1967 r. Jednakże musiałem ograniczyć się do ram, zakreślonych warunkami konkursu, czyli napisać tyle, ile zmieści się na 100 stronach maszynopisu. Praca moja została wyróżniona i zakwalifikowana do publikacji.
Wspomnienia tu zamieszczone często nie wiążą się ze sobą, jak to bywa w pamiętnikach, nie ma zdjęć, szkiców sytuacyjnych, których mógłbym dać sporo, a które postaram się umieścić może w jakiejś innej obszerniejszej pracy.
W pracy konkursowej użyłem w zasadzie pseudonimów, a dopiero w tej publikacji, za zgodą wielu wspomnianych w książce, ujawniam nazwiska.
Wspomnienia moje uzupełniają, w pewnej mierze, sporą już garść wzmianek w prasie i literaturze krajowej i radzieckiej z okresu II wojny światowej na temat dowodzonego przeze mnie oddziału partyzanckiego Chełm lub ugrupowań z nim współpracujących.
Pierwszą znaną mi publikacją literacką, zawierającą cząstkę historii naszego oddziału, jest książka Pięć mostów inż. Tadeusza Studzińskiego wydana w 1958 r.
W Wojskowym Przeglądzie Historycznym na temat działalności naszego oddziału i naszej współpracy z radzieckim oddziałem partyzanckim Walka, dowodzonym przez znanego z wielu już książek płk. Kalinowskiego , pisał płk. Norbert Michta, ja także zamieszczałem pewne sprostowania, uzupełniał ppor. Rez. Mgr Kazimierz Wira, pseud. Mikrus.
Znalazły się wzmianki w książkach Włodzimierza Wnuka Walka podziemna na szczytach i Józefa Kapeniaka Ród Gąsieniców (w części III ). W tomie XI Najnowszych dziejów Polski króciutko bardzo wspomniał mnie płk. Zygmunt Walter-Janke, o czym wspominam, gdyż i ja o nim piszę w swojej książce. W dwutygodniku ZboWiD Za Wolność i Lud ( nr 20 z 1966 r. )zamieścił wzmiankę z kilku fotografiami o działalności naszego oddziału płk. Leon Doliwa-Korzewnikianc, były szef sztabu OWKB. Także w Życiu Warszawy w 1967 r. płk. Zbigniew Załucki, pisząc o walkach wyzwoleńczych w II półroczu 1944 r., wspomniał o naszym oddziale. Jeszcze i inni pisali na temat naszej działalności, ale to już raczej interesuje historyków.
Dla historyków i miłośników historii szczególnie II wojny światowej warto zasygnalizować, iż w 1967 r., po odsłonięciu tablicy pamiątkowej na Hali Malinowej w masywie Babiogórskim (mało kto wiedział o tej uroczystości ), powstało Kolegium redakcyjne spośród byłych partyzantów oddziału Chełm, które rozpoczęło gromadzenie materiałów wspomnieniowych i dokumentów historycznych. Zaplanowano wydanie tych materiałów po seminarium, jakie postanowiono zorganizować w dwudziestopięciolecie wyzwolenia.
Pragnąłbym bardzo, by moje wspomnienia, wraz z innymi, pomogły do opracowania całości historii tamtych dni, szczególnie na terenie tzw. Jordanowszczyzny.
Poświęcam tę pracę moim najbliższym i wszystkim Towarzyszom Broni. T.M.
Rozdział I
Pod Beresteczkiem
Radiostacja korespondencyjna Komendy Pow. P.P. w Mielcu, w której pracowałem z Józkiem Wojdą, zamilkła 6.września 1939 r. Z samego rana przyszedł rozkaz ewakuacji. Powoli, troskliwie, pedantycznie demontowaliśmy urządzenia, z którymi zdołałem się już zżyć, i pakowaliśmy je ostrożnie do podstawionego wozu.
Gdy kończyliśmy robotę, zapadł piękny, jesienny zmierzch.Słońce przesuwało się powoli za nieco już poszarzałą zieleń drzew było tak spokojnie w tym miasteczku, iż trudno było uwierzyć, że właśnie przesuwa się nad krajem straszna nawałnica.
Nastroje nasze nie były najlepsze. No cóż, ewakuacja... Czy to pierwszy raz w historii naszego kraju nieprzyjaciel wdzierał się głęboko, aż do samego serca, lecz potem przecież zmuszany był do haniebnej rejterady? Mieliśmy ogromne zaufanie do sił naszego państwa i narodu. Nauczono nas nie tylko kochać Polskę, ale i wierzyć w jej niespożyte siły i moc stawiania czoła rozmaitym trudnościom. Taką edukację otrzymałem w gimnazjum i może jeszcze bardziej w harcerstwie, którego aktywnym członkiem byłem od r.1923.
Składaliśmy więc części radiostacji z wielką uwagą, mając nadzieję, że za parę dni, na nowym miejscu postoju będziemy z niej znów korzystać. Na niebie pojawiły się już pierwsze gwiazdy, gdy uformowało się coś, co przypominało kolumnę wozy ruszyły, zaczęliśmy się posuwać ku wschodowi.
Dni następne odsłaniały jak w książce rozdział po rozdziale prawdę o sytuacji, w której znalazł się naród. Na nasze głowy sypały się bomby, i coraz częściej można było zauważyć objawy rozprzężenia, anarchii, paniki. Pewnego dnia sam doznałem skutków panującego wszędzie chaosu: po kolejnym wściekłym ataku bombowym zaginęła gdzieś nasza radiostacja, za którą przecież byłem odpowiedzialny. Ta przykrość jeśli tak można się wyrazić służbowa została pomnożona jeszcze przez przykrość osobistą. W wozie, który transportował radiostację, umieściłem także cały swój skromny dobytek z dokumentami włącznie.
Każdy Polak w tym wrześniu przeżył jakiś okres nadziei i optymizmu, zanim przyszedł moment, w którym runęło wszystko. W moim otoczeniu ten optymizm trwał stosunkowo długo. Wciąż łudziliśmy się, że niemieckie sukcesy są tylko przejściowe, że zaraz, zaraz marszałek Śmigły-Rydz dokona zwrotu sytuacji jakimś atakiem, że maluczko, a sojusznicy zachodni rozpoczną akcję odciążającą. Tym bardziej dramatyczne było spotkanie z prawdą. Minęło kilka dni nieciekawych, ale stale się cofaliśmy Kolbuszowa, Sokołów Małopolski, Biłgoraj, Zamość, Hrubieszów, Włodzimierz Wołyński, Łuck i dalej na południowy wschód. Pewnego dnia, już daleko na wschodzie, stanęliśmy ni to we wsi, ni w osadzie o historycznej nazwie Beresteczko. ( Tak, tak, to samo Beresteczko, gdzie się rozegrała wielka bitwa opisana w Ogniem i mieczem.) Po południu z grupką kolegów poszliśmy obejrzeć pole bitwy. Inaczej je sobie wyobrażałem. Jakieś bezdroża, bagna, monotonna równina. Aż trudno sobie wyobrazić, że w takim krajobrazie mogły dziać się wydarzenia na skalę historii. Jakiś pop, nacjonalista ukraiński, wielki entuzjasta Bohdana Chmielnickiego, wystawił na pamiątkę zdarzeń piękną cerkiew, która dziwnie kontrastowała z tym pustkowiem i biedą, dającą znać o sobie na każdym kroku. W cerkwi, w ogromnej jakby szafie-kominie o szklanych ścianach, zmagazynowano masę czaszek i kości ludzkich rzekomo kozackich stąd nazwa kozackie mogiłki.
Obejrzeliśmy cerkiew, dumając, jak to każda rzecz inaczej wygląda z różnych punktów widzenia; jak różny stosunek do wypadków, które tutaj się rozegrały, mamy my, Polacy wychowani na sienkiewiczowskiej wizji Ogniem i mieczem i oni, nacjonaliści ukraińscy.
Nie mieliśmy jednak wiele czasu na roztrząsanie filozoficzno-historyczne. Zmęczeni marszem poukładaliśmy się, gdzie kto mógł, a zasypiając marzyliśmy o wielkiej kontrofensywie, która z zachodu i wschodu uchwyci hitlerowskie Niemcy w żelazne kleszcz i zmiażdży je. Następny ranek był jednak rażąco odmienny od naszych snów i marzeń. Dopiero teraz do dowództwa naszej, pozbawionej dotąd łączności, grupy, doszły hiobowe wieści o sytuacji. Ustawiono nas w dwuszeregu...
Nie, nie jestem w stanie odtworzyć tego, co wówczas nastąpiło. Pamiętam tylko, że dowódca mówił coś o tym, że wojna się skończyła, że ponieśliśmy klęskę, że rozwiązuje formację, że każdy teraz ma sam decydować i działać na własną rękę... Dochodziły do mnie urywane strzępki słów, wydaje mi się, iż przynajmniej psychicznie musiałem skulić się w sobie, tak jak to czynią ludzie, którzy dostali postrzał w brzuch.
Jakaś siła wywołała z głębin pamięci obrazy najwcześniejszego dzieciństwa, zamigotały błyskawicznie obrazy minionych lat. Mówią, że podobnie dzieje się z człowiekiem w chwili śmierci. Pod powiekami przesuwały się oderwane obrazy. Jakaś ulica w Zduńskiej Woli z r.1913; jako paroletni chłopak szedłem trzymając się ręki ojca, pytałem: Tatusiu, dlaczego rozwieszono girlandy, poozdabiano domy, czemu tyle muzyki i światła? Jakiś błysk zamigotał w oczach ojca; To złodziejskie święto odpowiedział cieszą się, że carska rodzina trzysta lat siedzi na tronie, ale niedługo im tej pociechy, diabli ich wszystkich wezmą, jak na to zasłużyli.
A potem przypomniał mi się pan Antoni Przygodzki, kulawy trochę czeladnik w warsztacie mojego ojca, który zwiedził prawie całą Ukrainę, a w czasie I okupacji niemieckiej, po wyrzuceniu Rosjan, czytał mi Trylogię zapewniając, że przyjdzie taki dzień, kiedy Polska znów będzie wielka i silna, a z najeźdźców śladu nie zostanie.
Słowa naszego dowódcy, że Polska wojnę przegrała, dudniły gdzieś daleko, o ileż bliżej była postać mojego pierwszego nauczyciela, pana Nowakowskiego z wiejskiej szkoły w Kopyści, peowiaka, konspirującego, o czym my mali doskonale wiedzieliśmy, przeciwko Niemcom. I ten pan Nowakowski zapewniał nas, że będzie Polska, że już niedługo... Rzeczywiście, wkrótce potem, jak pan Nowakowski znikł gdzieś w sposób tajemniczy, szosą wiodącą z Łodzi w kierunku Kalisza przeciągały długie kolumny wojska niemieckiego, udające się nach Vaterland.
Powstała ta wymarzona, wyczekiwana Polska, z którą związano najlepsze uczucia, której postanowiono oddać wszystkie siły i działania. Stała się szczęśliwym domem mojej młodości... A teraz. Coś trzasnęło w nas, jakby gwałtownie zamknięto wieko trumny. Im dłuższy był optymizm tych dni wrześniowych, tym gwałtowniejsze było teraz załamanie. Dwuszereg się rozproszył. Iść ale gdzie? Żyć ale po co?
Rozpoczęła się tułaczka w przeciwnym niż dotąd kierunku. Ku stronom rodzinnym, ku bliskim, z którymi mieliśmy się naradzić nad zagadnieniem: co dalej? Wędrowaliśmy w stronę Mielca. Pod Bełżcem zatrzymano nas, Niemcy urządzali połowy jeńców wojennych. Sytuacja moja była tym gorsza, że nie miałem żadnych, prócz starej legitymacji harcerskiej, dokumentów osobistych. Ten brak był najlepszą rekomendacją do utraty wolności.
Ogarnięto nas i znaleźliśmy się zamknięci w kościele. W półmroku zbezczeszczonej świątyni zabłysły oficerskie szlify, jakiś major siedział na ławeczce obok konfesjonału, jakby czekając na spowiedź.
Złamany i otępiały czułem potrzebę rozmowy.
Zbliżyłem się, stuknąłem obcasami, spytałem, czy można z panem majorem porozmawiać. Ocknął się z głębokiej zadumy, uczynił gest przyzwalający, posunął się trochę, zapraszając, żebym usiadł koło niego.
- I tak, panie majorze powiedziałem sadowiąc się trochę nieśmiało na wskazanym mi miejscu skończyło się wszystko...- Teraz przychodziła reakcja na mój pierwotny optymizm.
Tamten spojrzał na mnie uważnie. Otrząsnął z siebie resztki apatycznej nieco zadumy i trochę ostrzejszym, przywykłym do wydawania komend głosem, powiedział:
Co się skończyło? Co macie na myśli?
Zacząłem trochę chaotycznie mówić: że klęska, że Niemcy, że sojusznicy porzucili, że Polska, że takie nieszczęście, że teraz nie wiadomo po co żyć...
Major znów spojrzał na mnie. Nie zapomnę nigdy tego wzroku i w tej chwili mrocznym kościele, kiedy z jakimś dziwnym akcentem powiedział do mnie;
Takie są koleje wojny: raz na wozie, raz pod wozem. Polska się nie skończyła. Polska nie skończy się nigdy, dopóki żyją Polacy. Słuchajcie, to tylko początek, to tylko pierwsza przegrana bitwa. Będzie wojna światowa. Oni jej nie wygrają. A potem pochylił się i rzekł półgłosem: - Słuchajcie, jesteście młodzi i zdrowi. Nie wolno wam tu zostawać. Ja to co innego, ja już nie będę mógł uciekać. Ale wy musicie. Dużo roboty, pamiętajcie, wy młodzi...
Zamilkł, od strony kruchty rozległa się niemiecka komenda; kolumnę naszą zaczęto formować. Kręciłem się tak, aby się znaleźć na samym końcu. Udało się potem, w jakimś zagajniku, odwrócić uwagę eskortującego Niemca. Kryjąc się za krzakami oddalałem się coraz bardziej od długiej kolumny jenieckiej, aż po jakimś czasie okrzyki i wrzawa ucichły i znalazłem się sam wśród zielonego igliwia i coraz coraz większej ciszy, która mnie ogarniała.
Nie wiem dlaczego, ale w tej chwili poczułem się tak, jakbym to ja osobiście zaczynał swoją wojnę z Niemcami.
rozdział II
Między Budapesztem a Łodzią
Szedłem więc z tej niemieckiej niewoli ku swoim. Ale bynajmniej nie jak w wierszu Broniewskiego powoli, tylko jak najprędzej. I nie ze zwieszoną głową, ale raczej z głową pełną pomysłów na temat: co dalej?
Tylko kilka dni świat mi wirował w mózgu, tylko kilka dni miałem uczucie jakiejś zupełnej pustki popiołu i piasku pod powiekami i w ustach. Chyba słusznie się mówi, że trzy cechy są najbardziej bliskie polskim temperamentom: patriotyzm, optymizm, no i niestety sporo lekkomyślności.
Po pewnym czasie doczłapałem do jakiejś wioski między Sędziszowem a Mielcem. Byłem diabelnie głodny (podstawowym składnikiem mojego menu w czasie tej wędrówki była znajdowana na polach brukiew, obierana pilnikiem do paznokci), gdyż starałem się unikać osiedli; wiedziałem, że Niemcy polują na żołnierzy polskich, a ja w drelichach i bez dokumentów mogłem u nich wywołać najdalej idące podejrzenia. Nie wolno mi się było dać uziemić w jakimś obozie jenieckim, nie chciałem bezczynnie przeczekać wojny za drutami.
Mimo wszystko głód i zmęczenie zrobiły swoje. Niech się dzieje, co chce, trzeba zajść do jakiejś chałupy, coś zjeść, trochę odpocząć. Uważnie przyjrzałem się opłotkom. Wypatrzyłem sobie chałupę budzącą zaufanie. Chałupa budząca zaufanie... to określenie może wywołać czyjś uśmiech. A jednak... Późniejsze lata działalności dywersyjnej i walk partyzanckich w całej pełni potwierdziły ten odruch.
Nie tylko twarze ludzkie mają w sobie coś, co budzi zaufanie albo wymaga ostrożności, także i rzeczy martwe mają w sobie coś takiego.
Chałupa była uboga, ale gościnna. Przyjęto mnie serdecznie, zaproszono na obiad, który najprawdopodobniej był przyrządzony na arcypolskiej zasadzie zastaw się, a postaw się. Na stole pojawiła się nawet wódka, chyba domowej roboty. Harcerz nie pije i nie pali...No, ale każda reguła zna wyjątki, więc dałem się namówić.
Gospodarz milcząc palił fajkę, gospodyni krzątała się usługując przy obiedzie i jak stary obyczaj każe nie zajmowała miejsca przy stole, przy którym siedzieli mężczyźni. Za to dwom dorastającym synom przy jedzeniu i wódce rozwiązały się języki. Opowiadali na wyprzódki, co mówi się we wsi i w pobliskim miasteczku. A to było krzepiące może jeszcze bardziej niż suty obiad i owa szklaneczka. Mówili, że generał Sikorski tworzy we Francji legiony polskie, jest już nowy rząd i prezydent, pewnie na wiosnę Anglia i Francja ruszą na Niemców, a wtedy my się do nich weźmiemy. Niedługo będą się cieszyli z naszego nieszczęścia... Serce mi rosło, ostatnie mroczne wspomnienia spod Beresteczka ustępowały marzeniom. Już właściwie podjąłem decyzję. Synowie gościnnego chłopa spod Sędziszowa wspominali, że dużo ludzi idzie teraz za węgierską granicę. Przez góry przedrzeć się nie tak trudno, a na Węgrzech są władze polskie, które pomagają przejechać do Francji. Postanowiłem to uczynić.
Po kilkunastu dniach znalazłem się w Łodzi. Przykre wrażenie robiło to miasto. Na ulicach pełno mundurów ze swastyką. Niemcy upojeni zwycięstwem, rozhuśtani nadzieją, że staną się Herrenvolkim, zachowywali się brutalnie i hałaśliwie. Polaków łatwo było rozpoznać w tłumie, jacyś skuleni, skłonni do przemykania chyłkiem.
Po trochę skrzypiących schodach idę na pierwsze piętro dużej standardowej kamienicy, wzniesionej przy ulicy Tylnej przez jakiegoś fabrykanta łódzkiego dla, jak to się mówi teraz, średniego nadzoru technicznego.
Dzwonek głucho zadźwięczał na korytarzu, po chwili usłyszałem kroki, trzask obracanego klucza w zamku. Drzwi uchyliły się nieufnie, łańcucha nie zdjęto.
Todek, żyjesz, bracie, no, otwieraj prędko!
Todek, podporucznik rezerwy w którymś z artyleryjskich pułków, był przed wojną urzędnikiem w PKO. Całujemy się serdecznie, witam się z rodziną, a potem idziemy do kawalerskiego pokoju na poufną pogawędkę.
Ja idę na Węgry, do Sikorskiego, do legionów. Będziemy bić się dalej.
Daj spokój odpowiada Todek, zaciągając się papierosem tam nie warto...
Jak to? Co ty mówisz?
Zapada cisza. Trwa może sekundę, może dwie. Tyle, ile przyjaciel namyśla się, zanim przyjacielowi wyjawi jakąś ważną tajemnicę. Wreszcie Todek wstaje Bóg jeden wie, po co zasuwa storę w pokoju robi się półmrok; pewnie tak łatwiej zwierzać tajemnice.
Nie, nie warto, Tadziu, jechać na Węgry. We Francji mają dość wojska. A my tutaj już robimy swoje. Wiesz, jest już taka organizacja, Kadry Bojowe Wojska Polskiego. Zebrał się trochę oficerów i podoficerów. Ukryło się parę sztuk broni. Wiesz uśmiecha się nagle ja nawet swój hełm i szablę uratowałem i mam schowane w ogródku działkowym. No, to nieważne, mamy coś lepszego niż szable. I forsa jest, jakaś kasa pułkowa z oficerem finansowym, która nawet pół grosza umie policzyć! Widzisz, my tutaj...
Nie wiem, dlaczego, ale byłem tak pochłonięty ideą przedzierania się do Francji, że rewelacje Todka nie zrobiły na mnie żadnego, ale to żadnego wrażenia. Skontaktował mnie potem kilka razy z kolegami z owych Kadr Bojowych Wojska Polskiego, oni też przedkładali swoje racje, ale po mnie spływało to wszystko jak woda po gęsi. Nic, tylko Francja i tylko legiony.
Po którymś kontakcie Todek i jego przyjaciele zaczęli tracić nerwy. Powoli przechodziliśmy w dyskusjach od argumentów do epitetów. Kto wie, czym by te rozmowy się skończyły, gdyby nie ów oficer poznaniak od kasy pułkowej, co umiał pieniądze liczyć z dokładnością do pół grosza.
- Tak nie dogadamy się, panowie, do niczego, najwyżej do mordobicia. Słuchajcie, ja mam myśl. Chce kolega jechać na Węgry, niech jedzie. Podróż wymaga pieniędzy, w czasie wojny jeszcze bardziej niż w czasie pokoju. Kolega zdaje się grosza przy duszy nie ma i do Łodzi przyjechał na gapę: to bardzo nierozważnie. No więc damy mu pieniądze, niech się przedziera na te Węgry.
Towarzysze kasjera pułkowego, którzy jeszcze nie ochłonęli z gorączki coraz namiętniejszej dyskusji, spojrzeli na niego ze zdziwieniem.
A finansista ciągnął dalej:
- Ale nic darmo! Kolega będzie emisariuszem naszej organizacji. Opracuje teraz szyfr do przekazywania meldunków i rozkazów, załatwi sprawy instrukcji i kontaktów, a jak to zrobi, niech sobie z Bogiem jedzie do Sikorskiego.
Kompromis podziałał jak wiadro wody wylane na mocno rozgorączkowane głowy. Zostałem na parę dni w Łodzi gościnnie podejmowany przez Todka Kowskiego, omówiłem masę spraw technicznych i opracowałem w dwóch egzemplarzach szyfr, którym Kadry Bojowe Wojska Polskiego miały się teraz porozumiewać z dowództwem zza granicy.
Jeden egzemplarz z szyfrem został w Łodzi, drugi zaszyłem w marynarce i byłem gotów do podróży na Węgry.
Wraz z moim bratem, dziewiętnastoletnim Jurkiem1, znaleźliśmy się po kilku dniach wędrówki w Baligrodzie, ponieważ, jak skądś usłyszeliśmy, niedaleko od tego miasteczka, w Cisnej, niejaki pan Antoni Wierzbiński dorabia sobie przeprowadzaniem ludzi na tamtą stronę granicy.
Już, już majaczyły przed nami kontury domostwa tego zacnego przemytnika, kiedy pojawił się, jakby spod ziemi, patrol żandarmerii z groźnym:Halt!
Po kilku minutach, zamiast pertraktować z panem Wierzbińskim, tłumaczyliśmy się gęsto, cośmy zacz, po co i skąd, przed tłustym i zdaje się będącym trochę na bańce feldfeblem żandarmerii. Rozmowa była dość ożywiona, choć feldfebel nic nie rozumiał po polsku, my zaś przemawialiśmy łamaną niemczyzną.
Nasze opowiadanie, że chcieliśmy kupić tytoniu, uznał zdaje się za prawdziwe. Zatrzymano nas jednak na razie w prowizorycznym areszcie, gdzie korzystając z tego, że byliśmy sami, zjedliśmy z Jurkiem moje notatki i szyfr, który mieliśmy dostarczyć komuś na Węgrzech.
Następnego dnia o świcie, wraz z paru uzbrojonymi Niemcami, załadowano nas do samochodu ciężarowego. Ruszyliśmy przeświadczeni, że wiozą nas na rozwałkę. Jazda trwała około godziny, wreszcie samochód zatrzymał się, kazano nam wysiadać i wracać do domu. Byliśmy znów w Baligrodzie.
Ruszyliśmy noga za nogą w stronę Zagórza. Nie po to jednak wybraliśmy się w te strony, żeby po tak udanym wyrwaniu się z łap niemieckich wracać do domu. Kogo by tu zapytać o inne przejście na Węgry.
Na podwórzu jakiegoś domku rąbał drzewo ognistorudy mężczyzna. Podeszliśmy bliżej, rysy drwala nie budziły najmniejszej wątpliwości, był to Żyd.
Spojrzałem na brata. Trzeba się było zdecydować.
Ten chyba nie sypnie. Żydzi mało mają powodów do pomagania Niemcom.
Brat kiwnął aprobująco głową.
Panie, można u pana napić się herbaty? Było piątkowe popołudnie i w całym obejściu znać było przygotowania do szabasowej wieczerzy.
Żyd podniósł dużą, piękną głowę i przyjrzał się nam. Tak, jakby wzrokiem chciał przeniknąć, kim jesteśmy i o co naprawdę nam chodzi. Oględziny wypadły chyba pozytywnie, bo choć słowa były powściągliwe, lecz ton zachęcający.
Nu, herbaty u mnie nie ma, ale gorącej wody żona wam da, ona tam jest pokazał wzrokiem dom idźcie do niej, ja muszę skończyć robotę.
Po kilkunastu minutach przyszedł do mieszkania. Ryzyko się nam opłaciło. Żyd zresztą nie był zaskoczony naszym wyznaniem. Idących na Węgry przewijało się tutaj mnóstwo. Los uśmiechnął się dla przemytników. Było ich zawsze tu sporo, ale w ostatnich przedwojennych latach klepali coraz większą biedę, teraz zaczęli zarabiać.
Zapytałem o przemytnika handlującego tytoniem.
Idźcie powiedział Żyd tą ulicą na prawo, potem przez placyk na ukos, czwarty dom, taka czerwona cegła z drewnianym gankiem. Spytajcie o Wincentego Sadlika, powiedzcie, że Abram, ten, co on już wie, was przysłał.
Odległość od domu Abrama do Sadlika nie była większa niż tysiąc metrów, ale i na tym dystansie zdarzyły się przygody, oczywiście z żandarmami, którzy prowadzili nas już na posterunek, aż jakiś Ślązak zlitował się nad nami i pozwolił dotrzeć do Sadlika.
Pan Wincenty obrzucił nas od stóp do głów badawczym wzrokiem; nie powiedzieliśmy więcej niż cztery czy pięć zdań, a on już wiedział wszystko i z zawodową obojętnością, patrząc gdzieś w bok, rzucił ku nam:
- Dojdziecie do leśniczówki w prawo od drogi i prosto przez las, potem będzie znów taki mostek, wtedy skręcicie na prawo, powiecie w leśniczówce, że wy ode mnie, oni już wiedzą, co trzeba z wami zrobić, macie czekać na mnie, przyjdę i przeprowadzę... Aha dorzucił niby od niechcenia, ale tak, że nie było najmniejszej wątpliwości, iż to najważniejsze sto złotych, płatne z góry.
Wysupłałem pieniądze dane mi przez owego poznańskiego kasjera pułkowego, Sadlik pożegnał nas chłodno, nie podając ręki.
W leśniczówce nazwisk0o Sadlika było znane. Nie było leśniczego, ani jego żony, ale dzieci zaopiekowały się nami, usmażyły jajka na boczku, po czym ukryły nas w zagajniku, gdzie mieliśmy oczekiwać przyjścia pana Wincentego.
Siedzimy, marzniemy, czekamy. Brat nie wytrzymał.
Tadziu powiada może by choć maleńki ogień rozpalić?
Ogień! Zimno przenika do szpiku kości, ale ognisko może zwabić strażników czy żandarmów; przecież to pogranicze, na którym Niemcy urządzają istne łowy na Polaków przedzierających się na Węgry. Psiakrew, zakląłem, trzeba wytrzymać. Po chwili jednak spojrzałem na Jurka. Był cały zielony z zimna i ze zdenerwowania. Widziałem, jak bardzo marznie, i zrobiło mi się go żal. Zwłaszcza gdy przyjął moją rozsądną odmowę bez słowa, bez protestu.
Nic nie mówiąc, zaniosłem do dołka trochę chrustu, przytknąłem zapalniczkę, przez ostatnie parę dni było sucho, chrust zajął się natychmiast, wesołe języki ognia zaczęły pełzać po gałązkach, a w nozdrza uderzyła fala ciepła i dymu.
Kości odtajały, krew raźniej popłynęła, już chciałem sięgnąć po pęto kiełbasy, znajdujące się w plecaku, gdy dojrzałem na twarzy Jurka skrajne przerażenie i usłyszałem:
Jezus Maria, cośmy narobili!
Spojrzałem w kierunku jego wzroku. Z lasu, o kilkadziesiąt metrów od nas, wyłaniały się idące tyralierą postacie. Sprawa jasna: czeszą las; gdybyśmy tego ognia nie rozpalili, może byłaby jakaś szansa, teraz nie ma żadnej, już się nie wykręcimy żandarmom, nasze zamiary są przecież niedwuznaczne, zamiast na Węgry, powędrujemy na posterunek, a potem do więzienia. Jak pech, to pech!
Tyle razy żandarmeria nas w toku tej podróży zatrzymywała, że teraz już apatycznie oczekiwaliśmy na swój los, byliśmy raczej obiektami wydarzeń, aniżeli ich reżyserami czy aktorami. Gdyby nie ten ogień!
Postacie idące w tyralierze zbliżały się coraz bardziej do nas. Gorączkowo poszukiwałem jakiegoś sposobu tłumaczenia się, ale nic, dosłownie nic, nie przychodziło mi do głowy.
Wtem rozległo się po polsku:
Hej, wy tam!
Fala gorąca uderzyła do serca, podniosłem oczy, żadnego Niemca, sami cywile. Poderwaliśmy się z Jurkiem na równe nogi.
My... zacząłem nie wierząc własnemu szczęściu, że to nie żandarmi i nie straż graniczna.
- Nie ma co gadać powiedział jeden z nich i uciął moją orację, zaczętą tym jednym słowem. Idziecie na Węgry, to dobrze się składa, my stamtąd, nasz przewodnik wraca, to was za jednym zamachem odprowadzi.
Reszta sprowadzała się już tylko do marszu. W dzień później znalazłem się w należącym wtedy do Węgier słowackim mieście Użhorodzie. Władze węgierskie ujęły nas, ogromną gromadę Polaków. Prawo międzynarodowe nakazywało takich jak my odstawić do obozu dla internowanych. Prawo prawem, sumienie sumieniem. Węgrzy zatrzymali nas, a jakże, postawili straż, a jakże, ale na kilkudziesięciu energicznych mężczyzn przypadał jeden podstarzały żandarm, i to w dodatku bardziej zerkający w stronę bufetu z przystojną kelnerką i podobno dobrym piwem aniżeli na tych, których miał pilnować.
Uczyłem się chwytów konspiratora: pilnie obserwować twarze. Za chwilę musisz się do kogoś zwrócić, o coś poprosić, wyjawić część tajemnicy, aby ktoś ci w czymś pomógł. Nie znasz nikogo. Jak trafić? Kogo wybrać? Komu zaufać? Tu na nic wszelkie rozumowanie. Wiadomo, że niemieccy szpicle się kręcą, trzeba ryzykować, ale przytomnie, nie na podstawie logicznych przesłanek, lecz w oparciu o intuicję. Jeśli zawiedzie...
I tym razem nie zawiodła. Zwróciłem się do byłego wiceprokuratora2, który ponoć też pochodził z Łodzi, udało mi się pozyskać jego zaufanie, przedstawiłem się jako emisariusz podziemnej organizacji w kraju, który nie może tracić czasu na normalny bieg wędrówki po jakichś tam obozach dla internowanych.
Właśnie na stacji, gdzie nas trzymano, pojawił się polski konsul w Użhorodzie. Mój wiceprokurator podszedł do niego, przedstawił się, coś tam zaczął szeptać, pokazując mnie wzrokiem. Konsul machnął lekceważąco ręką, po czym odszedł.
Ogarnęło mnie zniechęcenie. No tak, słuchać nawet nie chce. Każdy teraz przedstawia się jako arcyważna osoba, od której zależą losy wojny. Psiakrew pomyślałem trochę to i moja wina. Przecież prócz starej przedwojennej legitymacji harcerskiej nie dysponuję żadnymi dokumentami.
Poczułem gorzki smak lekceważenia i osamotnienia. Nawet wiceprokurator nie raczył podejść do mnie, aby zrelacjonować wyniki rozmowy. Zrobiło mi się bardzo przykro na myśl, że potraktowali mnie jak jakiegoś hochsztaplera. To było fatalne uczucie. Zrezygnowany usiadłem na ławce i zacząłem liczyć muchy spacerujące po suficie. Jak na tę porę roku było ich stosunkowo dużo, pewnie brudy i ciepło, a raczej zaduch, panujący na tej prowincjonalnej stacji tak walnie przyczyniły się do rozwoju muszego pogłowia.
W pewnym momencie poczułem mocny zapach luksusowej wody kolońskiej, a po ułamku sekundy ktoś dotknął nieznacznie mojej ręki. Nie zdążyłem odwrócić głowy w tym kierunku, miałem ją zwróconą ku sufitowi, kiedy usłyszałem ściszony głos:
Niech pan patrzy na te muchy dalej albo na kelnerkę, niczego sobie dziewczyna, i słucha uważnie, co mówię, nie odwracając się w moją stronę.
Skamieniałem z wrażenia i zamieniłem się w słuch.
Jak pan się odwróci, zobaczy pan drzwi, są trochę uchylone. Nie zwracając niczyjej uwagi podejdzie pan do nich i wyjdzie nimi na peron. Potem będzie pan szedł cały czas w lewą stronę, aż skończy się budynek stacyjny, zaraz za budynkiem będzie niski, zielony płot, a w płocie furtka. Jak pan otworzy tę furtkę, wyjdzie pan na coś w rodzaju placyku, pod dużym kasztanem, stoi czarny samochód, packard. Podejdzie pan, otworzy tylne drzwiczki i nic nie mówiąc wsiądzie. I ma pan tam siedzieć aż do dalszych poleceń, proszę się nie odwracać, odchodzę.
Zapach luksusowej wody kolońskiej zaczął się oddalać, mnie serce mocniej zabiło, przypomniały mi się jakieś na pęczki oglądane w kinie i czytane w książkach historie szpiegowsko-kryminalne. Spojrzałem na brata, zawahałem się na chwilę. On, dziewiętnastoletni chłopak, miał teraz zostać sam. Serce ścisnęło się, ale nie podszedłem do niego, tylko przyjrzałem mu się, chcąc utrwalić w pamięci chłopięcą sylwetkę i świeżą, jeszcze bez zarostu buzię.
Szofer stojącego pod kasztanem czarnego packarda słuchał jakiejś muzyczki operetkowej nadawanej z Budapesztu; ani drgnął, gdy otworzyłem drzwiczki i usiadłem na miękkich poduszkach luksusowego wozu. Melodyjne tony i na mnie podziałały uspakajająco, gdyby nie troska o brata, czułbym się po raz pierwszy od szeregu tygodni wygodnie i bezpiecznie.
W konsulacie wzięto mnie w krzyżowy ogień pytań: Co?, jak?, gdzie?, skąd?, dlaczego Później jadąc z pracownikiem konsulatu do ambasady w Budapeszcie w przedziale pierwszej klasy ( co za luksus po tych tygodniach tułaczki, niepewności i strachu), dowiadywałem się, jakie trudności ma polska służba dyplomatyczna, konsularna i ta.... inna z istnym mrowiem szpiclów niemieckich, nasłanych tutaj przez Berlin.
I oto mglisty poranek w Budzie. Razem z moim cicerone znalazłem się przed pięknie kutą bramą ni to domu, ni to pałacyku, w którym mieściła się ambasada trwającej dalej mimo klęski Rzeczpospolitej. Jest spokojnie i cicho.
Teraz powiada towarzyszący mi urzędnik to raj, ale co się tutaj działo we wrześniu i w październiku...
Mimo wczesnej pory ruch w hallu i na korytarzach dość duży. Pierwszy raz byłem w siedzibie placówki dyplomatycznej i poruszałem się wśród luksusowych mebli, obrazów i rzeźb z wielkim nabożeństwem, trochę tak, jak się zachowuje człowiek w świątyni nieznanego obrządku.
Mój przewodnik porozmawiał z kimś, kto zwrócił moją uwagę nieskazitelnym przedziałkiem na głowie, po czym przeprowadził mnie przez jakiś wyłożony pięknym chodnikiem korytarz, wreszcie stanęliśmy przed drzwiami, na których widniał napis: Sekretarz ambasady.
Za biurkiem siedział niewysoki, niezbyt szczupły mężczyzna w wieku trudnym do określenia. Cywilne ubranie leżało na nim nienagannie, ale przecież już pierwszy rzut tak niewprawnego nawet oka jak moje pozwalał stwierdzić ponad wszelką wątpliwość, że mam do czynienia z wojskowym, i to nie byle jakim.
Major Zagłoba3 - przedstawił się zza biurka.
Mimowolnie na dźwięk tych słó przybrałem coś, co przy dobrej woli mogło być uznane za postawę zasadniczą. Siadajcie powiedział krótko proszę mówić.
Przesłuchiwano mnie już w konsulacie wiele razy i na różne sposoby, więc sam się zdziwiłem, jak gładko i krótko wypadła tym razem relacja o łódzkiej organizacji Kadr Bojowych Wojska Polskiego. Mjr Zagłoba słuchał nie przerywając ani jednym słowem. Gdy powiedziałem wszystko, spytał:
Skończyliście?
Tak jest, panie majorze.
A więc teraz słuchajcie uważnie. Nic nie będziecie zapisywali. Wszystko musicie pamiętać, żeby mi tylko niczego nie przekręcić, niczego nie dodawać, niczego nie ujmować.
Niemal automatycznie przeszedłem na odbiór, jak to się mówi w radiowym języku. Major mówił zwięźle, krótkimi zdaniami, plastycznie, jego słowa przypominały mi dźwięk pieniędzy wrzucanych do skarbonki. Zapamiętywałem: Mają się organizować na zasadzie systemu piątkowego, szczegółowe instrukcje przyjdą później, na razie należy unikać posunięć zbyt ryzykownych na własną rękę...
Wykład trwał kilka minut.
Zrozumieliście? spytał mjr Zagłoba. Powtórzcie. Dobrze, możecie odejść.
Zrobiłem najprawidłowszy w tył zwrot i ruszyłem ku drzwiom gabinetu. Ująłem już ozdobnie rzeźbioną klamkę obitych skórą drzwi, kiedy dobiegł mnie głos majora:
Poczekajcie, wróćcie, siadajcie. Witosa znacie?
O Witosie słyszałem. Podobno znajduje się gdzieś w Rzeszowszczyźnie.
Trzeba by mu ułatwić przedostanie się tutaj. Mielibyście jakieś możliwości?
Zacząłem opowiadać o trudnościach związanych z przejściem granicy przez takiego starszego i schorowanego pana. A i o tym, że wymagałoby to znaczniejszych nakładów pieniężnych.
Uciął moje wywody.
- Możecie już iść. Wrócicie tą samą drogą przez granicę, którą przyszliście. Macie przekazać polecenie, dać hasła i zorganizować przerzut dla innych łączników. No, z Bogiem...
Dopiero na korytarzu przypomniało mi się, że trzeba było wspomnieć o moim zamiarze udania się do Francji, do armii gen.Sikorskiego. Ale twardy gość z tego mjra Zagłoby pomyślałem sobie w ogóle moje stanowisko, moje chęci i zamiary nie liczą się. Nawet o zgodę nie zapytał, no, ale to jest wojsko!
Mimo własnych perswazji nie mogłem sam siebie przekonać. Ktoś mi umożliwił rozmowę z polskim attache wojskowym płk. Emisarskim, u którego był w gabinecie ppłk.Miodoński. O, tego cechował zupełnie inny sposób bycia. To nie major Zagłoba, to dyplomata z duszą tylko na poły wojskową. Wysłuchał mnie z przyjazną uwagą, a potem długo wykładał mi wojskowe znaczenie dywersji. Słuszność jego teorii później setki razy miałem okazję wypróbować w praktyce. Często jeden dywersant czy partyzant na tyłach wroga może zdziałać więcej niż pułk wojska na froncie.
Prawie bez żalu pożegnałem się z myślą o służbie w legionach Sikorskiego.
- No, cieszę się powiedział mi na pożegnanie płk Emisarski.- Widzę, że pułkownik Miodoński was przekonał. To bardzo ważne, żeby żołnierz wykonywał rozkaz nie tylko z posłuszeństwa, ale także z przekonania. I jakby myśląc intensywnie o czymś, co było dalekie od konkretnego przedmiotu rozmowy, powtórzył: - Tak, to bardzo ważne, zwłaszcza w waszych warunkach...
Po wyjściu z ambasady dostałem skierowanie do jakiegoś hoteliku, gdzie miałem trochę odpocząć. ( Odpocznie pan, potem rozejrzy się po mieście, a o czwartej proszę czekać na nas, pójdziemy zjeść jakiś obiadek.)
Odpocząłem, rozejrzałem się po mieście i za kwadrans czwarta usiadłem w miękkim fotelu, aby oczekiwać tych, którzy mnie zaprosili na obiad.
Będę go długo pamiętał. Wszystko zaczęło się jak najlepiej: przystawka, jakieś pieczyste, wreszcie coś mocniejszego. Zauważyłem, że jeden z moich współbiesiadników spojrzał znacząco na kelnera i powiedział z takim szczególnym akcentem słowo komposition.
I to jest ostatnie słowo, które z tej biesiady pamiętam. Obudziłem się nazajutrz rano, nawet bez kaca, w swoim hotelu. Obejrzałem moje skromne ruchomości: wszystko w jak najlepszym porządku. Zachodziłem w głowę, co się stało. Po jakimś czasie zjawił się jeden ze współbiesiadników.
- Nie, nic się nie stało uspokoił mnie. Odprowadziliśmy pana do hotelu, zresztą był pan zupełnie correct i dziś też prosimy na obiad.
Żachnąłem się. Ten uprzedził moje obawy czy zastrzeżenia.
- Nie, tamto wczorajsze się nie powtórzy. Mamy dziś innego gościa, też pewnie będzie z nim to samo, co z panem, trzeba będzie holować.
Próbowałem się opierać, ale tamten przeciął:
- Pójdzie pan z nami i już. To nie rozkaz, ale...
Poszedłem. Przystawki, pieczyste, coś mocniejszego... Kelner, porozumiewawcze spojrzenie, znów to słówko komposition. Nowy współbiesiadnik dostał swoją porcję. I cóż? Stał się rozmowny, odpowiadał chętnie na wszystkie pytania, jakie mu zadawano. Ani trochę nie robił wrażenia zalanego w trupa czy kogoś z przerwą w życiorysie. Tamci rozmawiali z nim bardzo żywo, ale pytali więcej, niż odpowiadali.
Potem trzeba było gościa tak samo pewnie jak mnie wczoraj wziąć na ów przysłowiowy hol i dostarczyć w stanie nienaruszonym do hotelu, ale jakoś sobie daliśmy radę.
Tylko na schodach mój towarzysz biesiady nie ten ululany, tylko ten, który zamawiał obiad i ową komposition spojrzał w jakiś kąt sali 9restauracja była piętrowa) i zaklął pod nosem:
- ...Patrzcie i on już się znalazł!
Spojrzałem pytająco.
- Nie, to nie do pana. Ta swołocz ciągle nasuwa mi się na oczy. Znam go z Berlina, z Wiednia, z Pragi Czeskiej. Łazi to za nami jak smród za wojskiem.
A gdy mój wyraz twarzy najwidoczniej domagał się wyjaśnień, dorzucił krótko:
- To taki jeden z niemieckiego kontrwywiadu.
Zamilkliśmy, bo nasz pacjent stał się bardzo śpiący i trzeba było wziąć go pod rękę, inaczej rymnąłby jak długi na białych, szerokich schodach tej dziwnej restauracji, gdzie dawano dziwny trunek o nazwie komposition.
Niewiele miałem okazji, aby zastanawiać się nad tą trochę niecodzienną gościnnością. Może rzecz cała istotnie mieściła się w granicach nieco zbyt daleko posuniętej staropolskiej gościnności i życzliwości dla rodaków porzucających bądź co bądź bezpieczną przystań w neutralnych Węgrzech, aby podjąć pełną niebezpieczeństw działalność w kraju. A może był to zabieg zbliżony do tych, jakie dziś wykonuje się za pomocą wariografu, maszynki do badania prawdy?
Nie ma jednak po co rozmyślać. W każdym razie, jeśli to była próba prawdomówności, nie wypadła, jak widać , najgorzej.
Samochodem i pociągiem, a potem borem, lasem i górą, przez granicę i znów pociągiem jechałem z Budapesztu z powrotem do Łodzi.
Nie pamiętam dobrze, czy był to już koniec listopada, czy początek grudnia 1939 r. Dość że wieczór, w którym wylądowałem, po rozmaitych perypetiach, na Dworcu Kaliskim w poczciwym mieście Łodzi, był obrzydliwy. Padał gęsty śnieg z deszczem, wiał przenikliwy wiatr, byłem znużony i wyczerpany nerwowo tym wszystkim, co spotkało mnie na trasie, wydawało mi się, że każdy kolejarz, każdy policjant, a nawet każdy żołnierz niemiecki domyślają się, skąd i po co przyjeżdżam.
Szybko prześliznąłem się przez ciemnawą i brudną halę dworca, wszedłem w zaciemnioną i pustawą ulicę. Z daleka usłyszałem podzwaniający tramwaj. Sam nie wiem, dlaczego zrezygnowałem z tego środka lokomocji. Postawiłem wyżej kołnierz i raz po raz wpadając w kałużę rozpocząłem marsz w kierunku ulicy Tylnej, gdzie na pierwszym piętrze, w pokoju o bardzo wysokim suficie, mieszkał Todek Kowski.
Przed drzwiami zapaliłem zapałkę. Czy jeszcze tutaj Kowscy mieszkają? Tylu ludzi wysiedlono, ale tabliczka na drzwiach wisiała po staremu, a z mieszkania dochodził brzęk talerzy. Widocznie podawano kolację. Poczułem wilczy głód i nacisnąłem guzik dzwonka.
Rozdział III
DYWERSJA
Słoneczko wyżej, Sikorski bliżej... Cała Polska, jak długa i szeroka, powtarzała te słowa. Nadchodziła wiosna. Z południa wiały coraz cieplejsze wiatry. Po ostrej zimie 1939/1940 każda oznaka zbliżającej się wiosny budziła niezwykłą radość. Nie tylko ze względów biometeorologicznych, ale też dlatego, że spodziewaliśmy się wszyscy, iż teraz dwie największe potęgi militarne, jak powszechnie sądzono, ówczesnego świata zabiorą się do Niemców, którzy muszą ulec potężnym ciosom z morza, lądu i powietrza.
Ta wiara w sprawiedliwy finał wojny dodawała nam wszystkim siły i nadziei. I oto idę rozsłonecznioną pierwszymi wiosennymi promieniami ulicą Rzgowską w Łodzi, bacznie rozglądając się na obie strony. W wiosennych kałużach błyszczy pogodnie błękitne niebo, twarze przechodniów rozjaśnione, ruchy energiczne i pełne jakiegoś optymizmu.
Wreszcie moim oczom ukazuje się skromny szyld sklepiku galanteryjnego. Na wystawie jakaś czapka, trochę rękawiczek, guziki i podwiązki damskie. Jeszcze jeden rzut oka, skonfrontowanie tego, co widzę, z tym, co na temat sklepiku słyszałem. Nie ulega wątpliwości. To tu.
Wchodzę po kilku schodkach, naciskam klamkę. Dzwonek zawieszony u góry sygnalizuje wejście klienta. Cóż za mizerny sklepik! Piecyk żelazny, długa rura odprowadzająca dym, poprzez szczeliny widać wesoło buzujący ogień.
Subiekt za ladą siedzi na stołku i czyta gazetę. Przy takim wyborze towarów nie musi mieć zbyt dużo roboty. Wstaje, spogląda na mnie pytająco, apatyczny, jakby antycypujący owe postacie z rozmaitych dzisiejszych naszych miejskich handlów detalicznych, którym nie zależy na kliencie ani na towarze, ani na utargu.
Słucham pana...
Proszę pana, mam interes do Bolka...
To było umówione hasło. Subiekt ożywił się, apatia zniknęła gdzieś w oka mgnieniu, spojrzał na mnie już pełen energii.
To dobrze, że pan jest. Czekaliśmy na pana. Proszę usiąść. Bolek będzie za chwilę.
Przysiadłem koło piecyka, skąd promieniowało miłe ciepło wesoło pomrukiwał ogień, trzaskały polana.
Wkrótce zjawił się komendant Kadr Bojowych Wojska Polskiego Warski1.Miłe zaskoczenie. Zakonspirowany pseudonimem Warski okazał się moim kolegą z harcerstwa. Przypomnieliśmy się sobie wzajemnie: tak, to było na obozie w Juszczynie Podhalańskim za dawnych dobrych czasów w 1928 r. Taka znajomość nie jest rzeczą najlepszą z punktu widzenia ścisłych reguł konspiracji, ale przecież nie tylko techniczne reguły rozstrzygają o wszystkim; także i inne czynniki, jak koleżeńskość, atmosfera przyjaźni i wzajemnego zaufania. Wymiana prywatnych serdeczności trwała jednak bardzo krótko.
Zajmiecie się u nas służbą łączności radiowej- powiedział Warski. Nie muszę wam tłumaczyć, jaka to ważna i odpowiedzialna funkcja.
Tak jest odpowiedziałem. I spytałem natychmiast: - Co mamy do dyspozycji, jaki sprzęt, jakie meliny.
Nic brzmiała odpowiedź a łączność radiową musimy nawiązać jak najprędzej. Musicie we własnym zakresie zorganizować radiostację, nie poprawił się co najmniej ze trzy, bo przy jednej nie utrzymalibyśmy za długo kontaktu. Rozumiecie: wsypy, służba goniometryczna...
Kadry Bojowe Wojska Polskiego były organizacją wojskową, w wojsku nie prowadzi się dyskusji na temat wydanych rozkazów. Zresztą, cóż to znaczy możliwe lub niemożliwe? Nauczono mnie w harcerstwie pewnego sposobu patrzenia na rzeczy, zjawiska i zadania, które zostały postawione przed nami. Mianowicie: dostrzegać przede wszystkim to, co umożliwia postawienie pierwszego kroku. Później, po zrealizowaniu tego, co jest w granicach możliwości, choćby to było bardzo nikłe osiągnięcie, zaczną pojawiać się nowe perspektywy.
Tak myślałem po pożegnaniu z Warskim, od którego zresztą nie wyszedłem z pustymi zupełnie rękoma. Otrzymałem trochę pieniędzy, wskazano mi mieszkanie w Łodzi, taki sobie bardzo panieński pokoik na parterze czynszowej kamienicy. Aż nieswojo mi się zrobiło, gdy się wpakowałem do tych koroneczek, firaneczek i białych mebelków. Pierwszej nocy, gdy utonąłem w puchach i ślicznościach, śniło mi się, że jestem jakąś dziwną mocą przemieniony panienką w sukieneczce w kwiatki, z kokardką we włosach. Taki sen konspiratora byłby nie lada kąskiem dla jakiegoś adepta nauki Zygmunta Freuda.
Nazajutrz jednak mało miałem czasu, aby rozmyślać o znaczeniu snów, musiałem iść do warsztatu elektrotechnicznego na przedmieściu Łodzi i zapytać o pana Bertolda.
Poszedłem, po chwili w długim niebieskim fartuchu pojawił się ten, o kogo pytałem.
Pan sobie życzy?
Serce mi zastygło. Przede mną stał typowy Niemiec, schludny, solidny, jak to oni bywają, mówiący po polsku z wyraźnym akcentem. Zadudniło mi w mózgu. Czyżby to jakaś pomyłka? Ale chyba nie: adres ten sam, imię to samo. Czy zaczynać rozmowę od słów umówionych, czy też tak raczej dookoła Wojtek?
Wybrałem drugą metodę. Musiałem to czynić niezręcznie, gdyż mój rozmówca stał się niespokojny, jakby zdziwiony.
Ale o co właściwie panu chodzi? zapytywał raz po raz, zerkając na dudniący z tyłu warsztat, jakby chcąc dać do zrozumienia, że jest zajęty i nie zamierza tracić czasu na rozmowy z kimś, kto sam dobrze nie wie, czego chce.
Wreszcie wypowiedziałem magiczne słowa. Twarz tamtego rozjaśniła się.
Trzeba było tak od razu... No, dobrze, dobrze.
Wypowiadał to: topsze, topsze.
Bertold był wykwalifikowanym radiotechnikiem. Powtórzyłem mu rozkaz zmontowania trzech radiostacji. Pokiwał głową, nic nie powiedział, kazał przyjść pojutrze.
Pojutrze zabraliśmy się do roboty. Przy ulicy Głównej mieściła się szkoła powszechna, gdzie hitlerowcy zmagazynowali skonfiskowany u Polaków i Żydów sprzęt radiowy. Jakim cudem Bertold wszedł w porozumienie z woźnym tej szkoły, tego nie wiem. Zresztą wpajano nam zasadę, że im się mniej wie, tym lepiej. Toteż powoli przyswajaliśmy sobie odruch bardzo użyteczny w warunkach konspiracyjnych i bardzo niebezpieczny w warunkach normalnego życia, odruch poskramiania ciekawości i naturalnego u człowieka impulsu, aby wiedzieć jak najwięcej. I oto przed szkołą powszechną przy ulicy Głównej rozegrały się coś ze dwa razy takie pantomimy: o umówionej godzinie zjawiam się w punkcie odległym o kilkanaście metrów od wejścia do szkoły. Czekam koło przystanku tramwajowego z ni to torbą, ni to teczką, jakiej używają robotnicy łódzcy do noszenia narzędzi, żywności etc. Przejeżdża jeden tramwaj, odjeżdża drugi, ludzie się zmieniają, dzięki czemu moja obecność nie zwraca uwagi.
Zmrok już gęstnieje, w pewnej chwili odczuwam dotknięcie czyjejś ręki. Nie odwracam się, wiem, że to Bertold. Szybko w pobliskiej bramie przepakowuje z kieszeni części radiowe do mojej torby, po czym idzie po raz drugi na polowanie w szkole powszechnej. Wkrótce torbę i kieszenie mamy wypchane wszelkimi lampami, prostownikami, masą rozmaitych elementów radiotechnicznych. Woźny ponagla (Panowie, bierzcie, co macie wziąć, ale jutro nie przychodźcie). Biedak, chce nam pomóc, ale nie bez racji drży o swoją skórę. Nie wie jednak, że musimy z tego zmontować trzy radiostacje nadawczo-odbiorcze, że do tego celu trzeba użyć masę części w dodatku z góry nie wiadomo, co do czego będzie pasowało, więc trzeba na wszelki wypadek, brać wiele więcej.
Powoli skompletowaliśmy wszystko, skoczyłem jeszcze do Warszawy po kryształy, których w Łodzi w żaden sposób nie można było zdobyć. Kryształ to najważniejsza część radiostacji, to jej serce.
Gdy prace przygotowawcze zbliżały się ku końcowi, zjawił się na naszym horyzoncie Dzierżyński, szef wywiadu Kadr Bojowych Wojska Polskiego, którego obowiązkiem było wyszukać dla nas odpowiednie meliny na radiostacje i zająć się ich ochroną.
Zmontowaliśmy trzy radiostacje. Jedną umieściliśmy pamiętam to doskonale na Chojnach. Pan Zygmunt Błaszczyński był członkiem łódzkiej Straży Pożarnej. Mówił świetnie po niemiecku, może dlatego zdołał się utrzymać na stanowisku, mimo intensywnie prowadzonych przez Niemców czystek, mających odpolszczyć służbę magistracką w Łodzi.
Jego drewniany, przytulny domek stał w małym ogródku, w cichej dzielnicy. W szopie, w głębokim dole, umieściliśmy główne urządzenia radiostacji. Stamtąd przeprowadziliśmy przewód do pokoju, w którym nadawaliśmy. Wokół domu rosły wysokie drzewa. Gdy ściemniało się, rozwieszaliśmy antenę i ku odległemu, szerokiemu światu płynęły nasze sygnały.
Emisja trwała z reguły kilkanaście minut. To tak łatwo powiedzieć: kwadrans, może mniej. Ale trzeba pamiętać, że w tej sekundzie, w której nadaliśmy pierwszy sygnał, niemiecka służba goniometryczna w samochodach, jakie teraz często widuje się na filmach z czasów II wojny światowej, rozpoczynała poszukiwanie nadajnika. Wiedzieliśmy doskonale o tym i dlatego kwadrans emisji mało był podobny na przykład do kwadransa oczekiwania na pociąg.
Państwo Błaszczyńscy przeżywali te pełne napięcia minuty razem z nami, może jeszcze bardziej, gdyż my, mimo wszystko, byliśmy czymś zajęci nadawaniem, obsługą, odbiorem i to jakoś zmniejszało napięcie. A oni byli bezczynni; nic tak nie potęguje zdenerwowania jak bezczynność, jak bierne oczekiwanie na katastrofę, która może nadejść.
Takie seanse odbywały się dwa razy w tygodniu. Bertold, który poza swoimi kwalifikacjami radiotechnicznymi, rzeczywiście bardzo wysokimi, umiał robić chyba wszystko, co ma jakikolwiek związek z rzemiosłem, z rękodziełem, aby użyć tego starego polskiego słowa, zmajstrował dla państwa Błaszczyńskich w prezencie znakomity, napędzany elektrycznością aparat do produkowania spirytusu, którego czasem próbowaliśmy. Wszystkim nam należało się trochę odprężenia.
A poza tym państwu Błaszczyńskim, którezy dla nas stawiali na jedną kartę właściwie wszystko, co posiadali, z własnym życiem włącznie, którzy uczestniczyli chyba w najbardziej, jaka może być, niebezpiecznej robocie konspiracyjnej, należał się jakiś ekwiwalent. Większość więc produkcji nasze, a właściwie Bertoldowej gorzelni przeznaczona była na zaopatrzenie rynku i pan Błaszczyński do głodowej pensji mógł doliczyć zupełnie niezły zarobek. Nie pozostawał on, oczywiście, w żadnej proporcji do ryzyka i do nerwowego napięcia, toteż nie myśleliśmy o nim jako o wynagrodzeniu, ale po prostu jako o koleżeńskiej pomocy.
Druga radiostacja mieściła się na Retkini. W miarę rozwoju sytuacji naszą amatorską radiostację zastąpiliśmy śliczną, wygodną, a przede wszystkim niewielkich rozmiarów radiostacją ze zrzutu. Gdzie się mieściła trzecia, w żaden sposób przypomnieć sobie nie mogę, ale chyba na Rokiciu.
Tak płynęły wiosenne dni1940 r., dni, kiedy to każdego ranka oczekiwaliśmy jakiejś wielkiej i radosnej wiadomości. Tak, za parę miesięcy miały przyjść te wiadomości. Fakt, że były wielkie, ale bardzo nieradosne.
Gdzieś w końcu marca, a może był to początek kwietnia, otrzymałem wiadomość, że mam się stawić w pewnym kantorze przy ulicy Piotrkowskiej. Poszedłem. W pierwszym pomieszczeniu urzędnicy pracowicie wypełniali zadrukowane gotyckimi literami formularze. Zbliżyłem się do tego, który siedział najbliżej okna. Był łysy, na czubku głowy rosły mu śmieszne kłaczki. Podniósł oczy krótkowidza ku mnie, gdy wypowiedziałem umówione słowa, i tymi oczami powiedział mi, że mam iść dalej, przez drzwi, które znajdowały się w lewym kącie pomieszczenia.
Mały ciemny korytarzyk, następne drzwi, pokoik z żelaznym, trochę dymiącym piecykiem, małe okienko, przez które było widać zabudowania fabryczne czy warsztatowe. I pierwsza postać: mjr Zagłoba! Tak, ten sam, z ambasady w Budapeszcie.
Nie wiem, czy wtedy używał tegoż pseudonimu, w każdym razie był taki sam, jak wśród wspaniałości naszej ambasady w Budapeszcie: opanowany, schludny, choć znacznie mniej elegancki. Widać też było, że czynił wysiłek, aby sylwetce swojej nadać trochę znamion zaniedbanego cywila, nie powiedziałbym jednak, aby wyniki były zadawalające. Ludzie, którzy mają za sobą dłuższą służbę wojskową, zachowują jakieś niezatarte piętno w zachowaniu się, poruszaniu, sposobie mówienia, nawet w geście, w którym wkładają czy zdejmują kapelusz, jest coś takiego, co uważnemu obserwatorowi pozwala na prawie nieomylną diagnozę. Podobnie zawód lekarza czy adwokata wytwarza zespoły odruchów, które, związane z czynnościami zawodowymi, stają się na stałe cząstką osobowości.
Za chwilę zobaczyłem komendanta Kadr Bojowych Wojska Polskiego, Warskiego. Było jeszcze parę osób, ale ceremoniał wzajemnego przedstawiania się nie wchodził do konspiracyjnej etykiety.
Od dnia dzisiejszego mówił swoim rzeczowym i bezdyskusyjnym tonem Zagłoba organizacja Kadry Bojowe Wojska Polskiego przestaje istnieć. Przechodzicie do służby w Związku Walki Zbrojnej. Organizacja jest jedna dla całego kraju.
Po czym otrzymałem rozkaz zameldowania się po kilku dniach u Witolda2 na Zgierskiej. Witold, popularnie zwany przez nas potem kowbojem, był szefem służby wywiadowczej łódzkiego okręgu.
Długo szedłem ulicą Zgierską, zanim odnalazłem parterowy domek stojący w małym ogródku. Nie było dzwonka, zapukałem więc do drzwi. Otworzyła mi jakaś pani, starsza już, siwa, w czarnej sukni i białym fartuchu.
Ja do Witolda.
A, to proszę.
Witold miał okrągłą twarz, był blondynem, zwracały uwagę jego głębokie i bardzo zimne, stalowe oczy. Posadził mnie na kanapie, sam usiadł na jakimś krzesełku, przypatrywał się przez czas jakiś w milczeniu, potem oznajmił:
U nas będziecie się nazywać inaczej. Ustalmy od dziś nazywacie się Rusinowski.
Było to już trzecie fałszywe nazwisko w mojej konspiracyjnej karierze. Najpierw nazywałem się Westfalewicz, później bardziej ludowo Zawiasa. Każda taka zmiana osobowości związana była z pewnym wysiłkiem psychicznym. Trzeba było nie tylko wyuczyć się nowych personaliów, ale także zapomnieć o dawnych. O ile w sztuce zapamiętywania osiągamy pewną biegłość, o tyle sztuka zapominania jest traktowana przez psychologów po macoszemu. A nieraz myślę, już niezależnie od zagadnień konspiracyjnych, że równie ważną rzeczą w życiu człowieka jest umiejętność zapominania, jak umiejętność pamiętania; jest wiele rzeczy niepotrzebnych, którym trzeba powiedzieć: precz z mej pamięci; już wielki Adam Mickiewicz w pięknym wierszu o Maryli zauważył, jakie to trudne, a czasem wręcz niemożliwe.
Omówiliśmy z Witoldem szczegóły pracy radiostacji oraz ustaliliśmy sposoby kontaktów organizacyjnych. Będę teraz pracować dla Związku Walki Zbrojnej. Po wyczerpaniu bieżących spraw chciałem się pożegnać, ale Witold zatrzymał mnie.
Słuchajcie, nie liczcie na naszą pomoc w razie wpadki.
Zapanowało niemiłe milczenie, przyzwyczaiłem się do tego, że nasza praca jest ubezpieczona, a w razie, gdyby Niemcy... W takim wypadku sądziłem, że cała organizacja będzie walczyć, aby mnie wydostać. Widocznie zaskoczenie musiało odbić się na mojej twarzy, gdyż Witold dodał:
Tak, przede wszystkim musicie liczyć na siebie samych. Żadnej ostrożności nie można lekceważyć, każdy drobiazg jest ważny, starajcie się o maksymalne bezpieczeństwo pracy. Niektórzy ryzykują, brawurują, licząc, że całą armię będziemy ściągać, żeby ich z niemieckich rąk wyrwać. To bardzo niedobry zwyczaj.
Urwał, wstał z krzesełka i podszedł do biurka. Manipulował chwilę przy szufladzie, po czym, jeszcze odwrócony tyłem do mnie, powiedział:
A teraz otrzymacie taki kluczyk ode mnie... Łatwo nim otworzyć pewne drzwi, które mogą się dla was okazać niezbędne.
Zdziwiłem się, gdy zamiast metalowego przedmiotu, podał mi małą ampułkę.
- Zaszyjcie to sobie w lewej klapie marynarki przy samym rogu, tu w górze dotknął palcem miejsca. Nawet jeśli skują wam ręce, możecie nachylić się nieznacznie, ot tak tu przegiął lekko szyję naciśniecie zębami, podobno wszystko razem nie trwa dłużej niż parę sekund.
Tak zaczęła się dalsza faza mojej działalności konspiracyjnej w Związku Walki Zbrojnej.
Niedługo dane mi było cieszyć się funkcją szefa radiostacji. Nie żebym ją utracił, sprawowałem ją cały czas. Ale zdarzył się wstrząs, bardzo poważny, w naszej łódzkiej organizacji.
Szefem sztabu naszej organizacji Kadry Bojowe Wojska Polskiego był Wojtek Miszewski, człowiek równie zdolny, jak skłonny do uniesień i optymizmu. Nie wiem, czy z własnej inicjatywy, czy na rozkaz, opracował on szczegółowy plan opanowania przez nasze siły Łodzi w wypadku klęski Niemców. Dziś, kiedy znamy historię tego, co nastąpiło później, taka działalność sztabowa na początku 1940 r. może w nas wzbudzić tylko smutne refleksje. Ten plan wraz o romantyzmie polski! ze sztandarem przedwojennej organizacji politycznej zdaje się Myśli Mocarstwowej - trzymał w skrytce w swoim mieszkaniu.
Niemcy mieszkanie zabrali, jak zwykle oni: walizeczkę do ręki i wynocha. Wojtek oczywiście nie zdążył opróżnić skrytki, usiłował później tam się zakraść, ale się nie udało i wszystko trafiło w ręce gestapo. Taka gratka: Związek Mocarstwowy plus plany opanowania miasta, opracowany według wszelkich reguł sztuki wojennej. Po połączeniu ze Związkiem Walki Zbrojnej Wojtek został zastępcą komendanta miasta Łodzi. Gdy wywiad nasz dowiedział się, że Wojtek jest poszukiwany przez gestapo, kazano mu wyjechać z Łodzi. Jednak po jakimś czasie został aresztowany jako Maciej Raróg. O ile wiem, zginął w jakiejś kaźni niemieckiej w Berlinie. Nieszczęśliwa ofiara optymizmu słoneczko wyżej - Sikorski bliżej i lekkomyślności. To przykre, ale kto wie, czy gdyby nam zabrakło tego narodowego optymizmu i tej, proszę wybaczyć, narodowej lekkomyślności, czy wtedy starczyłoby nam sił na prowadzenie tak nierównej i , tak buchalteryjnie rzecz biorąc, beznadziejnej walki, która przecież zakończyła się zwycięstwem?
Sporo u nas ludzi, którzy chętnie zabraliby się do zbierania, lecz z wyraźną abominacją ustosunkowują się do siania. Dobrze jest cieszyć się jakimś produktem, ale pamiętać się też godzi i o jego kosztach własnych.
Myślę nieraz, że pewien procent brawury, ryzyka i optymizmu, nie zawsze usprawiedliwionego konkretnymi okolicznościami, jest niezbędnym składnikiem wielu ludzkich poczynań. Tchórz umiera sto razy dziennie, odważny tylko raz w życiu. Mówi się też, że odwaga daje człowiekowi nieśmiertelność.
Sprawa Wojtka Miszewskiego miała całkiem konkretne konsekwencje dla mnie. W organizacji powstała wyrwa, którą trzeba było zapełnić, a że znajdowałem się pod ręką, więc rzecz oczywista zaczęto mię obarczać najrozmaitszymi funkcjami, odległymi bardzo od służby radiowej.
Mianowano mnie na jakiś czas w miejsce Raroga zastępcą komendanta miasta Łodzi, powierzano rozmaite, prawie polityczne funkcje związane z porządkowaniem dzikich organizacji podziemnych, które w Łodzi i wokół miasta wyrastały jak grzyby po deszczu. Konspiracja jest sztuką trudną i skomplikowaną, dobra wola, płomienne serce, żywe umysły są z pewnością rzeczą najważniejszą, niestety nie jedyną; brak wiedzy o technice działania spowodować może nieobliczalne wprost straty. Toteż żartowali niektórzy zbyt samowolnie i nieumiejętnie poczynające sobie konspiracje, jak to się mówi, z Bożej łaski, były dla prawdziwej organizacji niewiele mniej groźne niż gestapo. Groźne oczywiście w inny sposób, głównie przez to, że prowadziły do wytracania ludzi wartościowych i przydatnych, że wprowadzały pewną anarchię w ruch podziemny, anarchię tam, gdzie właśnie idealna organizacja jest główną siłą.
Historia pertraktacji, rozmów, perswazji, próśb i gróźb, zabiegów integracyjnych czy koordynacyjnych to osobny, ciekawy i obszerny rozdział mojego życiorysu, który tutaj pomijam w myśl zasady, że chęć napisania o wszystkim bardzo łatwo przeistacza się w opowiadanie o niczym. Na czymś się trzeba skoncentrować, coś wybrać, selekcja podobno jest istotą opowiadania.
W toku tej działalności nawiązał też kontakt ze mną prowadzony przez poznaniaków Związek Odwetu. Współpraca ta dała początek najciekawszym fragmentom mojej działalności konspiracyjno-dywersyjnej.
Rozdział V
W czapce listonosza
Terenem mojej nowej pracy była wieś między Makowem Podhalańskim a Kalwarią Zebrzydowską. Środkiem wsi płynie dość bystra, ale niewielka rzeka, o trochę żartobliwej nazwie: Paleczka.
Istotnie, w jej niefrasobliwym, trochę kokieteryjnym biegu jest coś, co odpowiada nazwie. Po obu stronach, rozrzucony na wielkiej przestrzeni, jak to zwykle w tych okolicach bywa, leży Budzów. Kilkadziesiąt zagród. Kościół, agencja pocztowa, sklepy, piekarnia, leśnictwo, oczywiście także i karczma.
Tu przyjechałem na stałe we wrześniu 1941 r. Jakaż kojąca cisza po zgiełku i niebezpieczeństwach pracy w wielkim mieście, gdzie zza każdego rogu wyłaniało się niebezpieczeństwo, a na każdym kroku panowie ówczesnej sytuacji starali się pokazać nam, Polakom, swoją wyższość i smutne perspektywy, jakie mamy przed sobą wszyscy prawi właściciele tej ziemi.
A tutaj jakby się nic nie zmieniło. Niemiec pojawia się rzadko, a jeśli już, to jest zupełnie niepodobny do tamtych buńczucznych, hałaśliwych, aroganckich z Łodzi. Życie toczy się może nieco leniwym, ospałym nurtem, ale jest to nurt normalny, autentyczny, nasz własny, polski.
Zacząłem rozglądać się po wioszczynie. Wiadomo, co było najważniejsze. Już skończył się pan Westfalewicz, pan Zawiasa, pan Rusinowski, lewe papiery i specyficzny żywot człowieka nielegalnego. Powróciłem do prawdziwego nazwiska, trzeba było zacząć prawdziwe życie, a raczej życie podwójne bo także i to drugie, nielegalne, konspiracyjne. W Łodzi byłem tylko człowiekiem podziemia, teraz należało kojarzyć działanie legalne z nielegalnym.
Szukałem zajęcia, które byłoby parawanem dla dalszej konspiracji. W Budzowie mieszkał radca finansowy Gaudnik z Katowic. W tej małej osadzie pragnął przetrzymać niedobre lata wojny, zanim znów nie pojawi się możliwość powrotu do dawnej pracy na wcielonym teraz do Rzeszy Śląsku. On mi wskazał pocztę.
- Poczta, panie Tadeuszu, to najbardziej godna we wszystkich przewrotach i burzach historycznych instytucja; poczta jest ponad wojną i ponad polityką.
Jego syn już od dłuższego czasu pełnił obowiązki listonosza i z trudem wielkim radził sobie z robotą; było jej bowiem najmniej na dwóch listonoszów i dwa też były urzędowo przewidziane etaty.
Poczta? Znakomity pomysł! Neutralność, techniczność tej sytuacji to raz. Druga rzecz to swoboda poruszania się, ogromne możliwości kontaktów z ludźmi. Listonosz w mieście jest kimś, kogo by z powodzeniem można zastąpić automatem, gdyby taki wynaleziono; jest dla mieszkańca miasta czymś anonimowym i bezosobowym. Ale na wsi to coś zupełnie innego. To rodzaj powiernika, przyjaciela, świadka wydarzeń, czasem doradcy. Trzecia rzecz to mundur. Skromny był nasz pocztowy mundur, którego najważniejszym i prawie jedynym istotnym elementem była czapka, z której usunięto przedwojennego orzełka, a umieszczono jakąś kombinację liści, skrzydełek, czegoś tam jeszcze, w co wpleciono litery RP, mające oznaczać Reichpost. Mundur dawał wobec Niemców poczucie bezpieczeństwa większe niż jakiekolwiek legitymacje; jak wiemy, naród ten żywi instynktowny i głęboko w psychice zakorzeniony kult munduru, o czym świadczy chociażby kapitalna i jedyna w swoim rodzaju historia oszukańczego kapitana z Koepenick.
Tak oto, po niewielkich formalnościach, rozpocząłem karierę listonosza.
Pewnego dnia zdarzyło się coś, co u każdego prawdziwego listonosza musi wywoływać szczególne uczucie. Z Warszawy przyszedł list, którego adresatem byłem ja, czyli po prostu sam sobie miałem ten list doręczyć.
Nadawcą był Andrzej , ale na kopercie nie było adresu zwrotnego. Jeszcze kiedy pracowałem w Związku Walki Zbrojnej w Łodzi i byłem służbowo w Warszawie po kryształy, nawiązałem kontakt z druhem Andrzejem, którego znałem jeszcze z Wołynia, gdzie w roku 1933 był zastępcą komendanta Chorągwi Harcerskiej w Łucku, ja zaś pełniłem tam funkcję pilota drużyn wodnych. W 1940 r. spotkany w Warszawie Andrzej oznajmił mi, iż należy do organizacji stworzonej na polecenie gen. Sikorskiego. Przenosząc się z Łodzi na Podhale zawiadomiłem go o tym i stąd list do mnie.
Przyjadę do ciebie niedługo głosiły lakoniczne, oszczędne linijki krótkiego liściku, zredagowanego tak, że najdomyślniejszy nawet człowiek nie dopatrzyłby się cienia czegoś, co przypomina korespondencję poważnej figury w konspiracji polskiej z kimś, kto ma zacząć działalność podziemną.
Rzeczywiście nie dał na siebie czekać. Któregoś jesiennego dnia zjawił się u mnie w Budzowie. Odbyliśmy długą rozmowę na wszystkie możliwe w tych warunkach tematy, od wielkich spraw międzynarodowych począwszy, a kończąc na omówieniu sytuacji panującej w tej małej wsi.
Przedstawił mi następnie cel i zadania owej organizacji Sikorskiego noszącej nazwę Organizacja Wojskowa Korpus Bezpieczeństwa, a następnie, przedstawiając się jako szef personalny Komendy Głównej Korpusu Bezpieczeństwa, po wyrażeniu przeze mnie zgody na wstąpienie do tej organizacji, zapowiedział powierzenie mi zadania. Miałem przygotować się do objęcia funkcji komendanta powiatowego w powiecie żywieckim oraz do zorganizowania i przygotowania kadry oficerskiej i podoficerskiej, jak również tymczasowej obsady władz administracyjnych.
Nie powiem, żebym był szczególnie zachwycony nową organizacją. O ile w Łodzi cały ciężar i wysiłek naszej pracy spoczywał na chwili bieżącej, na konkretnym atakowaniu okupanta, na nękaniu go małym i dużym sabotażem i dywersją, o tyle teraz w Korpusie Bezpieczeństwa zadania rysowały się nieco inaczej.
Swoją rolę miała ta organizacja odegrać głównie w ostatniej fazie wojny i w ciągu pierwszych | autor Tadeusz MazurkiewiczZ uwagi na szczególne uczucia, jakimi darzyliśmy naszego Ojca i Dziadka, wolimy posłużyć się słowami ... » więcej
|